Maraton Istebna - "...ale mówie ci to jest ból taki jakby ci ktoś kijem zajechał." :>
-
DST
79.39km
-
Teren
70.00km
-
Czas
06:21
-
VAVG
12.50km/h
-
VMAX
71.30km/h
-
Temperatura
19.0°C
-
HRmax
177( 91%)
-
HRavg
151( 78%)
-
Kalorie 4291kcal
-
Podjazdy
2661m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do Istebny wyjechalismy z Poznania razem z Jackiem chwilę po 13, na miejscu byliśmy ok. 20. Niestety trafiliśmy na mega korki we Wrocławiu nie mówiąc już o drodze przed Wrocławiem, na której wiecznie są remonty (ale to bardzo dobrze). Rowery były na dachu więc też za szybko nie można było jechać.
Nocleg mieliśmy w Wiśle, ale najpierw pojechaliśmy do Istebny do biura zawodów po mój numer startowy, ponieważ gdzieś zgubiłem :(. Wracając, wpadliśmy do sklepu i kupiliśmy jakieś picie i jedzenie. W domu ugotowaliśmy makaron i naprawdę konkretnie się najedliśmy, po czym poszliśmy spać ;).
Budzik nastawiłem na 7 rano i gdy zadzwonił byłem jeszcze zmęczony. Jacek też nie wyglądał na super wyspanego :). Wstaliśmy kilka minut po 7 i zaczęliśmy się szykować. Musieliśmy spakować wszystkie rzeczy do auta, ponieważ już nie wracaliśmy do domu. Zjedliśmy śniadanie (płatki corn flakes z mlekiem) i ruszyliśmy na stadion w Istebnie. Od rana już było 15 st. C więc można było śmiało ubrać krótki rękawek. Na miejscu spotkaliśmy Adama, który po kontuzji barku na maratonie w Krakowie nie startował w zawodach, lecz został fotografem. Gdzieś na zjazdach siedział przyczajony i pstrykał fotki :)
Przed startem nie zabrakło oczywiście Klosia :) Po ostatnim maratonie w Głuszycy wypadliśmy tak "super", że oboje startowaliśmy z tego samego sektora (ostatniego :)). Pogadaliśmy chwilę przed samym startem, gdy nagle zostają 4 minuty do 10, a mi się przypomina, że nie odbiłem numeru startowego tym śmiesznym skanerem. Panika, przeskakuje przez metalowe płotki, Klosiu podaje mi rower i biegnę przepychając się miedzy wszystkimi w kolejce, rower do góry i skan. Ufff, udało się, cała operacja zajęła minutę :). Pozostaje 30 sekund do startu, patrze na pulsometr a tam 130 :).
W końcu ruszamy. Pierwsze kilka kilometrów cały czas asfalt delikatnie pod górkę. Pomyślałem, że rewelacja, przynajmniej się rozgrzeje i... się rozgrzałem. Ok. 15 minut trwała jazda w peletonie i po tym już czułem się dobrze. Pierwsze podjazdy dosyć strome, ale twardo idę. Dogoniłem Jacka, który startował z 3 sektora i jakiś czas jechaliśmy razem, później wiadomo... odstawił mnie aż miło :). Powiedziałem sobie, że tym razem podjadę pod każdą górkę, na którą fizycznie będzie możliwość podjechania, a to, że czułem się naprawdę dobrze tylko mi w tym pomagało. Ciągnąłem twardo pod każdy podjazd, czasami psycha siadała, ale mówię "nie, nie odpuszczę". Wreszcie moim oczom ukazuje się pierwszy super fajny zjazd :D, dużo kamienie, na środku woda z jakiegoś strumyczka, więc puszczam manetki i zjeżdżam z prędkością prawie 60 km/h wyprzedzając 4 osoby, które są przerażone. Sam przez chwilę byłem przerażony, ale po 2 s. mi przeszło, ponieważ zjadzy były tak świetne, że na mojej twarzy był tylko uśmiech. Jeszcze kilka podjazdów i zjazdów, w końcu kolejny szybko zjazd i bufet... chyba jakoś 20 km. Podjeżdżam szybko, biorę banana, izotonik mam, ruszam ponownie, ale coś rower jest dziwnie niestabilny, patrze na przednie koło a tam laczek. Mówię sobie "kurw.. kurw.., kurw.., dlaczego znowu ja, jeb..e opony". Spokojnie schodzę z rowera, wyciągam dętkę z plecaka i zaczynam ją zmieniać rzucając kurwami pod nosem. Wszyscy, których tak ładnie powyprzedzałem, teraz łykają mnie bezlitośnie. Zdjąłem oponę, koło miałem całe w błocie, zdając sobie sprawę, że zaraz złapie kolejnego laczka, jeśli syf naleci do środka i naleciał, ale drugiego laczka nie złapałem :). Obadałem oponę czy nie ma żadnego kolca i stwierdziłem, że wszystko ok, to widocznie był kamień. Pompka dość krótka, jedyne 130 ruchów wystarczy, aby koło było dobrze napompowane :) Założyłem koło i start, trochę schłodzony potrzebuję kilku minut, aby ponownie wejść na wysokie obroty. 20 minut później zaczynam doganiać tych, którzy wykorzystali moje nieszczęście :). W końcu po wdrapaniu się gdzieś bardzo wysoko, nie mam pojęcia gdzie to było, ale licznik pokazuje 31-szy km. zjazd mega super fajny, na którym uzyskuje 71.30 km/h :) Wyprzedzam na nim dwóch kolesi, którzy też cisną całkiem nieźle. Pojawiają się chopki, na których lecę w powietrzu kilka metrów, sam próbuję wybić się ciałem, aby lecieć jak najdalej i naprawdę się to udaje, czuję się przy tym bardzo pewnie. Za zjazdem ostro w lewo, niestety ze względu na prędkość ok.70 km/h przeoczyłem strzałki. Musiałem zawrócić, przez co dogoniło mnie tych dwóch panów.
Na ok. 45 kilometrze zaczyna się problem z moimi plecami, naprawdę zaczynają mnie napie....ać (i to wcale nie "za dużo wódy" :D). Cały czas mam energię do pedałowania, nogi spokojnie dają radę, ale na rowerze muszę siedzieć jak jakiś niedzielny rowerzysta, tzn. pozycja jak na rowerze trekingowym z takim dużym amortyzowanym siodełkiem :). Więc właśnie tak zaczynam podjeżdżać wszystkie asfaltowe górki, wyglądam jak idiota, ale nie mam wyboru, inaczej umrę..., później jeszcze zatrzymałem się na kilka minut i usiadłem na trawie mając nadzieję, że plecy trochę odpoczną. I tak się stało, przez kilka minut nie bolały, lecz później ból wracał i znowu czułem straszny dyskomfort.
Kilka kilometrów przed metą podjazd, na którym trzeba było pokonać ok. 300m przewyższeń za jednym razem, gdzie nachylenie terenu to min. 17%. Było co pedałować, ale ani razu z roweru nie zszedłem. Inni mogli, to dlaczego nie ja?
Później kolejny na maxa ostry zjazd, na którym poczułem nieprzyjemny swąd spalonych klocków :D. Śmierdziało naprawdę konkretnie.
Dystans miał wynieść 72 km, co oczywiście okazało się bzdurą. Ja patrząc na licznik, który wskazuje 70 km nie byłem świadomy, że nie zostały 2 km, ale 10. Pedałowałem dość szybko pod górkę, ale meta była jeszcze daleko. Na szczęście ostatnie kilka kilometrów to zjazd, który poprawił mi humor i pozwolił dojść jeszcze kilku tych, którzy łyknęli mnie w momencie gdy regenerowałem plecy :).
Czasu jakiegoś super nie wykręciłem, bo powiem szczerze, że zakładałem max 6 godzin. Góral ze mnie kiepski, a w Wielkopolsce nie ma gdzie ćwiczyć. Na szczęście za tydzień jest jeszcze Karpacz, którego trasa też ma sporo przewyższeń.
M2 - 41/46 :)
Open - 106/154
Czas: 6:20:07
komentarze
pozdrawiam
Szczególnie że masz podobnie jak ja talent do arcyzjazdów :)
A w Karpaczu - myślę że zmieścisz się mniej-więcej w połowie stawki :)
Gratuluję dotrwania do końca i to nie w ogonie stawki, świetny wynik !!!