Czerwiec, 2011
Dystans całkowity: | 643.05 km (w terenie 228.50 km; 35.53%) |
Czas w ruchu: | 38:06 |
Średnia prędkość: | 16.88 km/h |
Maksymalna prędkość: | 72.00 km/h |
Suma podjazdów: | 16062 m |
Maks. tętno maksymalne: | 178 (92 %) |
Maks. tętno średnie: | 158 (81 %) |
Suma kalorii: | 25394 kcal |
Liczba aktywności: | 8 |
Średnio na aktywność: | 80.38 km i 4h 45m |
Więcej statystyk |
MTB Trophy 2011
-
DST
310.00km
-
Czas
22:14
-
VAVG
13.94km/h
-
VMAX
72.00km/h
-
Temperatura
15.0°C
-
HRmax
171( 88%)
-
HRavg
139( 72%)
-
Kalorie 16000kcal
-
Podjazdy
11200m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
OPIS WKRÓTCE, brak czasu
Stage 1 - 5:03
Pozycja 146/436
Stage 2 - 6:22
Pozycja 127/382
Stage 3 - 5:15
Pozycja 120/359
Stage 4 - 5:33
Pozycja 182/379
Tak dla przypomnienia ;)
-
DST
43.00km
-
Czas
01:28
-
VAVG
29.32km/h
-
VMAX
38.00km/h
-
Temperatura
15.0°C
-
HRmax
161( 83%)
-
HRavg
135( 69%)
-
Kalorie 900kcal
-
Podjazdy
150m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wiatr w plecy, przez to dość łatwo. Miałem długą przerwę i od razu kupa siły a tętno wskakuje wysoko bez żadnych oporów :).
Za chwilę Trophy - I'm so Excited :D.
Asfalcikiem
-
DST
36.00km
-
Czas
01:24
-
VAVG
25.71km/h
-
VMAX
36.00km/h
-
Temperatura
16.0°C
-
Podjazdy
100m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Oj noga nie podaje, nie podaje. Karpacz nie daje o sobie zapomnieć. Najlepsze jest to, że jeszcze dwie noce po niedzieli śniły mi się zjazdy :D. Ehhh, co za emocje.
MTB Powerade Marathon Karpacz
-
DST
82.70km
-
Teren
80.00km
-
Czas
05:37
-
VAVG
14.72km/h
-
VMAX
61.00km/h
-
Temperatura
14.0°C
-
HRmax
172( 89%)
-
HRavg
151( 78%)
-
Kalorie 4020kcal
-
Podjazdy
2905m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do Karpacza przyjechałem z Michałem ok. 22:00, dołączając do Marca, Josipa, Zbycha, Maksa i Jacka. Pogoda była spoko. O 5 rano zaczął padać deszcz i odechciało mi się maratonu. Lało do 9, raz mocniej, a raz słabiej. W każdym bądź razie było dość mokro. Moje opony niezbyt nadają się na błoto (racing ralph).
Tylko ja z całej naszej ekipy jechałem GIGA, więc musiałem być przed 10-tą na starcie. Zacząłem smarować napęd i zauważyłem, że z wentyla ucieka mi powietrze (f*cking FOSS). Więc w ostatniej chwili zacząłem zmieniać dętkę z pomocą Marc'a. Po chwili chciałem już jechać, ale niestety dzień wcześniej kombinowałem coś przy przerzutce tylnej i źle wchodziły niskie biegi. Pożyczyłem śrubokręt i szybko ustawiłem ją z grubsza. Zgrzałem się ze stresu.
Na stadionie byłem 4 minuty przed zamknięciem sektorów, lecz czas ten musiałem wykorzystać na kupno dętki... udało się. Ustawiłem się na starcie w sektorze razem z Drogbasem i Klosiem. Pogadaliśmy chwilę, po czym nastąpił start.
Pierwsze 5 km to asfaltowy podjazd obok Kościółka Wang. Pod tę górkę jechało mi się ciężko. To chyba przez to, że nie miałem żadnej rozgrzewki.
Mniej więcej w połowie tego podjazdu zaczęły nadchodzić skurcze. Jedyne co mnie ogarniało w tym momencie to wkurwienie. Pomyślałem, że mam 80 km górskiego maratonu przed sobą a już nie mogę zbyt mocno przypierdzielić, bo skończy się to bardzo źle.
W końcu ten podjazd się kończy, a ja mam za sobą ok. 250m w pionie (szybko :)).
Teraz pierwszy zjazd, wyprzedzam Drogbasa i jadę dość mocno w dół, choć nie przesadzam, bo wiem że jest ślisko. Na ostrych łukach rower nie jest tak stabilny i zaczyna nosić mnie na lewo i prawo. Dojeżdżamy do pierwszego kamienistego zjazdu, który pokonuję szybko, wyprzedzając bardzo dużo bikerów. Na samym dole zjazdu stoi trzech ratowników, gotowych ratować życie tym, którym nie udaje się zjechać. Ja jestem świadkiem jak jeden koleś przelatuje przez kierownice. Ratownicy robią krok w jego kierunku, lecz on podnosi się i jedzie dalej.
Później jest spory podjazd, na którym zaczynam szybko podjeżdżać, ale dalej czuję się po prostu źle, jakby ktoś właśnie obudził mnie i posadził na rowerze. Odczuwam zmęczenie i wszystko w okół zaczyna mnie denerwować.
Staram się podjeżdżać każde wzniesienie i każdą górkę, mimo że widzę ludzi, którzy prowadzą.
Po ok. 1 godz. zaczyna mi się jechać w miarę dobrze. Czekam na bufet, aby zjeść banana i jakieś ciastko. Od jakiegoś czasu praktycznie nie jem żeli, zastępuję je bananem i bułką ;-). Nareszcie docieram do bufetu i uzupełniam puste bidony oraz jem 2 wspomniane wcześniej owoce ;).
Jadę dalej i jest spoko. Po chwili zaczyna się zjazd a jego nachylenie to 27%. Jadąc w siedmiu wszyscy hamują i wali klockami, jak przypalonym kotletem. Zjazd jest dość równy i dość bezpieczny, ale jego stromość robi olbrzymie wrażenie. Już tutaj czuję, że maraton G&G w Karpaczu nie jest łatwy, ale o jego wysokim poziomie dowiaduję się dopiero na podjeździe pod Petrowkę (1050m n.p.m).
Na samym początku tego podjazdu nachylenie wynosiło jakieś 15% i tak bardzo długo, bo przez 3 km można było jechać. Było ciężko i dla wielu bikerów ten właśnie podjazd będzie miał fatalne skutki (skurcze i pesymizm). Przejeżdżam jakieś 3.5 km bez zejścia z roweru, ale w pewnym momencie robi się jeszcze bardziej stromo a na liczniku widzę 21%. W tym momencie zsiadam z roweru i ostatnie 500 m daje z buta, bo jeśli pojadę dalej to będą mnie zwozić na stelażu ratunkowym :D. O mały włos zakwasiłbym mięśnie i byłoby po wyścigu. N
areszcie docieram na samą górę, na liczniku ukazuje się 1040 m n.p.m. Trochę mniej, ale ciśnienie w górach zmieniało się z minuty na minutę, stąd błąd w pomiarze.
Zjazd z Petrowki był dość szokujący ze względu na temperaturę powietrza. Gdy na nią wjeżdżałem nie odczuwałem zimna, ponieważ byłem zlany potem, zjeżdżając temperatura wynosił 11 st. C i zacząłem odczuwać zimno tak mocno, że dostałem delikatnych drgawek.
Nareszcie i niestety dołączam do dystansu MEGA jakąś boczną ścieżką. Wiem, że teraz będzie ciasno, ponieważ zaczynają się fajne single, na których nie mogłem jechać szybko i wciąż byłem blokowany. Czułem się jak napięta cięciwa w łuku.
Jadę chwilę za kilkoma osobami i proszę o wpuszczenie, robią mi miejsce i nie ma problemu. Po chwili następni, ale jest tak wąsko, że możliwość wyprzedzenia oceniam na zerową. Z jednej strony ściana z drugiej przepaść. Wlokę się więc za nimi z prędkością spacerową i zastanawiam się kiedy skończy się ten singielek. Oczywiście jadąc za nimi podsłuchuje rozmowę, a to koledzy rozmawiający o filmach :D. Myślę sobie "zajebiście, może jeszcze sobie piknik tutaj kurwa zrobią" ;). W końcu krzyczę do nich przepraszam, a oni schodzą z rowerów i przepuszczają mnie uprzejmie ;), za co uprzejmie im dziękuję. Dalej idę jak przecinak. Mam dużo siły, odpocząłem dzięki tej spokojnej jeździe.
Zjeżdżam w dół na tym samym singlu, a przede mną nagina jakiś koleś z GIGA, którego ani na chwilę nie mogę dojść :D. Wciąż go widzę, ale nie ma mowy o dogonieniu go. Jadę kilka metrów za nim w bardzo trudnym terenie i widzę bardzo stromy spad, więc krzyczę do ludzi za mną aby uważali, ponieważ nie chciałbym aby ktoś wpakował mi się w zad. Koleś przede mną myślał, że krzyczę to do niego i odpowiada mi: "spooookojnie kolego" :D. Zjazd po tym trudnym singlu nie sprawiał mu żadnego problemu i sądząc po jego wypowiedzi i tonie potraktował mnie jak jakiegoś żółtodzioba ;).
Chwilę później wyjechaliśmy na asfalcik i tam minąłem Marc'a. Nie zauważyłbym go, gdyby nie krzyknął. Myślałem, że spotkam również Krzycha i Zbycha, ale złączyłem się z Mega szybciej niż zdążyli tam dojechać.
Dalej idę dość grubo choć znowu pieprzone skurcze nadchodzą i używam bardzo lekkich biegów. Wypijam magnez w fiolce i subiektywnie zaczynam czuć się lepiej. Dalej megowcy prowadzą a ja jadę, choć nie ukrywam, że mam ochotę jebnąć ten rower i naginać z buta, ale w takich chwilach zawsze pamiętam o powiedzeniu, że 'sukces rodzi się w bólu' ;D.
Kilka kilometrów dalej spotykam Michała i wyprzedzam go. Niestety kolejny zjazd, który bez problemów bym zjechał, gdyby nie laska, która blokuje mnie i sprowadza powoli rower. Już nie chcę myśleć o tym jak bardzo mnie to wkurza, ale jestem wyrozumiały :).
Wreszcie znalazłem się na Chomontowej. Zaśmiałem się, w zeszłym roku też pod nią podjeżdżałem. Porównując ją do Petrowki była śmieszna, lekka i zabawna. Prędkość z jaką pod nią podjeżdżałem to coś pomiędzy 10 a 12 km/h. Jak byłem już na samej górze to spojrzałem na przewyższenia jakie pokonałem. Na liczniku było 2640 m i 71 km. Stwierdziłem, że pewnie zaraz będzie koniec i tylko w dół. Niestety myliłem się. Przede mną jeszcze ponad 10 km i 300 m w pionie :D.
Właśnie przekonałem się na własnej skórze jak Golonko może zaskoczyć ;).
Przez cały wyścig, tzn. aż do Chomontowej, martwiłem się o to, że będę miał laczka. Po przejechaniu tej góry zapomniałem o zmartwieniu, i los chciał abym na dość ostrym kamienistym zjeździe 8 km przed metą złapał kapcia.
Zasuwałem za jakąś laską, która zajeżdżała mi drogę i nie mogłem jej wyprzedzić. W pewnej chwili wybrałem alternatywną ścieżkę, która okazała się dużym błędem. Przeleciałem po bardzo ostrych kamieniach i usłyszałem jak obręcz uderza o kamień. Z początku nie chcę w to wierzyć. Mówię sobie, że mi się przesłyszało. Jednak po 2 i 3 pizgnięciu schodzę z roweru i przeklinam. Nie bolało by mnie to gdyby to był początek wyścigu, ale nie teraz kiedy tak ciężko pracowałem na swoją pozycję. Załamka !!!. Zdejmuję koło i zakładam nową dętkę. Opona jest tak upierdolona błotem, że wszystko wpada do środka. Po chwili przejeżdża Michał i pyta czy wszystko mam, odpowiadam, że tak. On już laczka też ma za sobą ;).
Składam koło do kupy i teraz najgorszy moment, czyli pompowanie. 100 machnięć a tam 1 bar, 200 machnięć prawie 2 bary, więcej nie daję rady.. Cała operacja z kołem zajmuję mi minimalnie więcej niż 10 minut przez ten czas widzę jak kolesie z czerwonymi naklejkami bezlitośnie wyprzedzają mnie ;/. Wszystko w pizdu. Po tym widoku jestem zdeprymowany w takim stopniu, że zaczynam mieć w dupie cały wyścig i pozycję ;D.
Starą dętkę owijam wokół szyi, wskakuję na rower i gnam na dół. Jednak bardzo ostrożnie i powoli, ponieważ nie chcę złapać snake'a ze względu na bardzo małe ciśnienie w tylnym kole.
Później już tylko doganiam ponownie Michała i żadnego z GIGOWCÓW, którzy mnie wycięli. Zaczyna się znowu fajny singielek w lesie i w dół 2 km przed metą. Tam było cudownie, wąsko i niebezpiecznie. Wszystko przejechałem bez większych problemów, tylko raz ocierając się o drzewo ;D.
Ostatni zjazd na szerokiej łące, na której ludzie strasznie panikują, a panikują ponieważ cokolwiek byś na niej nie zrobił nie jesteś w stanie zatrzymać się. Trzeba jechać z włączoną funkcją ABS, ponieważ zablokowanie koła skończy się poślizgiem, upadkiem i resztę zjedzie się na sam dół na dupie. W tym miejscu fajniej by było zjechać na gruszcze, albo nartach :D. Nachylenie na łączce też rekordowe, bo ponad 30% ;)
Wjeżdżam na metę po 5h i 37 min.
Jestem pewien, że dojechałem pierwszy z EMED Racing Team GIGA :D, jednak Josip mówi mi, że Drogbas dojechał 20 minut temu !?!.
Zastanawiam się jak? To niemożliwe. Nie wyprzedził mnie, a ja pierwszy między czas zrobiłem 9 minut szybciej. Nie miałem kryzysu, jechałem płynnie i dość szybko. Średnia prawie 15 km/h.
Po chwili okazuje się, że Jarek pomylił trasę i w dodatku miał kilka upadków, w których ucierpiał sprzęt.
Jestem 58/158 w open GIGA
oraz 19/41 w M2
Gdyby nie laczek byłbym jakieś 6 miejsc wyżej w M2 i 10 w OPEN :-/
Tak niestety chciał los, miałem pecha, ale i tak cieszę się z postępów. Góry stają się moim żywiołem, I like it :)
light
-
DST
20.00km
-
Teren
20.00km
-
Czas
00:53
-
VAVG
22.64km/h
-
VMAX
40.00km/h
-
Temperatura
16.0°C
-
HRmax
145( 75%)
-
HRavg
120( 62%)
-
Kalorie 426kcal
-
Podjazdy
131m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Spokojnie od rańca :)
W tlenie.
-
DST
37.85km
-
Teren
15.00km
-
Czas
01:29
-
VAVG
25.52km/h
-
VMAX
42.00km/h
-
Temperatura
16.0°C
-
HRmax
154( 79%)
-
HRavg
124( 64%)
-
Kalorie 786kcal
-
Podjazdy
219m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
W końcu temperaturka spadła, idealna na rower. Jest 2x chłodniej niż wczoraj. Moje tętno wróciło do normy. Jechałem w miarę spokojnie, ale siły miałem dużo. Kręciło mi się super.
Teraz już przed Karapaczem tylko takie króciutkie wypady, aby się nie zmęczyć.
W końcu trochę w pionie
-
DST
41.50km
-
Teren
41.50km
-
Czas
02:20
-
VAVG
17.79km/h
-
VMAX
44.00km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
HRmax
154( 79%)
-
HRavg
119( 61%)
-
Kalorie 1112kcal
-
Podjazdy
604m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Nareszcie trochę górek. Nie chciało mi się iść na rower bo duszno, ale się zmusiłem. 600 m pękło, ale wkurza mnie moje tętno. Zasuwałem mega szybko pod górki a tutaj nic. Tętno maks 154 bpm. Chyba jednak zmęczony jestem po maratonie, albo bateria w pulsometrze mi się kończy.
Oczywiście ponad 2 litry płynów wypite podczas tej podróży.
Niestety już na samym początku rozciąłem o szkło mojego racing ralpha i foss'a. Wkurzyłem się, 3 ostatnie komplety opon i wszystkie przecięte. Oczywiście zawsze tył. Skleję ją i jeszcze na niej w Karpaczu wystartuję, bo tragedii nie ma, a bieżnik wzorowy ;).
Bikecrossmaraton Mosina
-
DST
72.00km
-
Teren
72.00km
-
Czas
02:41
-
VAVG
26.83km/h
-
VMAX
57.00km/h
-
Temperatura
32.0°C
-
HRmax
178( 92%)
-
HRavg
158( 81%)
-
Kalorie 2150kcal
-
Podjazdy
753m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Maraton w Mosinie chciałem potraktować jako zwyczajny trening. Nie liczyłem na żadną dobrą pozycję, a to za sprawą dość niezłego lenia i braku ostrych treningów w tygodniu poprzedzającym wyścig. Po za tym dzień wcześniej objadłem się grillem i poszedłem spać dość późno, więc moje nastawienie było świetne, byłem całkowicie wyluzowany ;)
Wyjechałem z domu dość późno i do biura dotarłem 15 minut przed startem. Kolejek brak, numer otrzymałem i pojechałem się chwilę rozgrzać. Zjechałem na dół do Mosiny i podjechałem z powrotem. Na górze spotkałem Klosia, Maksa i Bloom'a.
Staliśmy na samym końcu kolejki tak, że gdy ruszyliśmy się w ogóle z miejsca to czołówka była już w Mosinie ;).
To był start honorowy, ponieważ na dole zatrzymaliśmy się, aby posłuchać Panią Burmistrz. Później chodniczkami z Klosiem wycięliśmy prawie wszystkich cieniasów na rowerach z "nóżkami" i tych, którzy nie potrafią zbyt dobrze poradzić sobie z piaskiem. Po pierwszym podjeździe, zaraz po stracie czułem się świetnie, choć w żołądku trawiła się karkówka i kiełbasa :D.
Dalej piasek i kilka osób zacząłem wyprzedzać. Dość dobrze mi się jechało choć gdzie nie gdzie nosiło mi rower z prawej na lewą. Cały czas starałem się szukać optymalnej trasy, aby nie grzęznąć w piachu. Chwilę później złapałem jakiś tam pociąg, z którym dość długo jadę, niestety przez większość czasu ja ciągnę wszystkich i nikt nie chce zmieniać. Zmęczyło mnie to trochę. [i][/i]
W końcu znalazł się jakiś koleś z mini, który zmienił mnie i na twardej polnej drodze jechaliśmy wciąż ok 33-36 km/h :). Po chwili jednak pojawia się zakręt, którego ja nie widzę, ponieważ jestem w środku peletonu i o mały włos uderzyłbym w gościa przede mną. Zahamował bez ostrzeżenia. Już myślałem, że mój wyścig się skończy. Później fajna pętelka w lesie, którą niestety kilka osób całkowicie omija, ponieważ organizatorzy nie pomyśleli o tym, aby stała tam chociaż jedna osoba i nie dopuszczała do oszustw. Dalej nic ciekawego się nie działo, po za tym, że doszedł mnie Klosiu na 5 km przed drugą pętlą ;). Jedziemy chwilę razem, ale ja troszkę odpadam na gęstym piachu. Klosiu idzie jak dziki a ja nie wiem dlaczego wcale go nie nosi ;) W końcu przejeżdżamy te gęste piachy i mam go w zasięgu wzroku, lecz jak zwykle muszę zatrzymać się na bufecie i uzupełnić napoje i coś zjeść. Miałem tylko dwa bidony, które przy takiej temperaturze musiałem uzupełniać co bufet. W tym momencie dalej widzę Klosia, ale jakieś 300-400m przede mną. Cały czas liczę na to, że go dogonię, lecz w końcu znika mi całkowicie. Podejrzewałem, że nie mam już szans go dojść, choć po cichu liczyłem na górki, które zaraz się zaczną. Ta chwila nadeszła obok klasztoru. Tam właśnie zobaczyłem plecy Klosia i się bardzo ucieszyłem. Zobaczyłem też bufet, ale żeby nie tracić czasu krzyknąłem aby polali mnie wodą i dali banana. Szybko to poszło, prawie zwolnić nie musiałem. Po minucie miałem już Mariusza metr przed sobą. Jechaliśmy kawałek razem lecz na krótkim, ale stromym podjeździe wyprzedziłem go, zużywając przy tym dużo energii. Wiedziałem, że już niedaleko meta, więc jechałem resztkami sił :D. Po chwili znowu znalazł się obok mnie i tak jechaliśmy z jeszcze jednym gościem z corratec'u aż do tabliczki "meta 3 km". Tutaj ja ciągnąłem ten malutki peletonik i nie liczyłem na żadną zmianę. Wiedziałem, że teraz wszyscy pójdą grubo do mety :D. Nagle słyszę z lewej wyprzedzający mnie rower dość dużą prędkością. Patrze a Mariusz chce się urwać do przodu ;). Pomyślałem sobie., że jak teraz mi się urwie to z nim przegram :D. Włożyłem wszystkie siły w to, aby rozpędzić się z 26 do 38 km/h w bardzo krótkim czasie. Udało się, doczepiłem się do jego koła, a koleś z corrateca został daleko w tyle :) Klosiu zaczął coś do mnie mówić w tym momencie, ale ja słyszałem tylko wiatr i kompletnie go nie rozumiałem. Miałem dość wysokie tętno i nie mogłem za dużo mówić :D. Wjechaliśmy na piaszczystą drogę i znowu zaczął mnie odstawiać. Moje opony grzęzły w pieprzonym piachu jak plastikowa łopatka w piaskownicy. Nie wiedziałem jak mam jechać. W końcu 500 m przed metą zrobiło się twardo i go dogoniłem. Na bruku dojrzałem jeszcze jednego gościa z napisem CHODZIEŻ na tyłku i wziąłem sobie za cel wyprzedzenie go. Mówię do Klosia aby go dogonić. Zrzuciłem biegi i resztkami sił zacząłem go dochodzić. Gdy byłem metr od niego obrócił się i zaczął bardzo mocno przyspieszać :D Ostatecznie wjechałem na metę wyprzedzając go o koło ;-).
Po tym wszystkim padłem na plecy obok strażników miejskich, aby odpocząć. Na pulsometrze było 174 bpm :D. W tym samym czasie podbiegło do mnie 2 ratowników i pytają się czy wszystko w porządku :D. Ja mówię, że spoko, tylko wody mi zabrakło i ostatnie 5 km'ów nic nie piłem. Dali mi 2 litry wody truskawkowej w butelce :D.
Ogólnie wyścig świetny. Podobała mi się rywalizacja z Klosiem.
Uzyskałem wynik lepszy niż mógłbym przypuszczać. Kompletnie się tego nie spodziewałem. Muszę częściej jeść grill'a przed maratonami ;)
czas: 2:40:48
M2 8/28
Open 21/123