Nocny Trip :)
-
DST
44.00km
-
Czas
01:45
-
VAVG
25.14km/h
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ładna wycieczka z Twardzielami :D
-
DST
96.00km
-
Teren
80.00km
-
Czas
04:21
-
VAVG
22.07km/h
-
VMAX
48.48km/h
-
Temperatura
10.0°C
-
HRmax
167( 86%)
-
HRavg
135( 69%)
-
Kalorie 2554kcal
-
Podjazdy
606m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Nareszcie mam trochę czasu aby napisać co nie co o tej fajnej wycieczce :)
O 10 wyjechałem z Tuczna, miałem ok. 20 km na cytadelę więc z luzikiem na 11 wiedziałem, że się wyrobię. Umówiliśmy się przy czołgach. Gdy dotarłem to na miejscu byli już najtwardszy z najtwardszych ... JPbike oraz Tomek - bloom, którego właśnie poznałem.
Chwilę pogadaliśmy i zjawił się kolejny twardy rowerzysta Klosiu :).
W tej podróży zdałem się całkowicie na kolegów, nie myślałem gdzie jadę i po co jadę, po prostu oni wyznaczali drogę, którą pojedziemy. Nigdy nie jeździłem tymi szlakami, które pokonaliśmy, ale były naprawdę fajne. Jesień wygląda zajebiście, pełno fajnych liści na ziemi, na których fajnie śliska się opona :D. Klosiu jako pierwszy zaliczył piękną "glebę" w rezerwacie "Śnieżycowy Jar" :) Tylne kółko mocno uciekło mu po próbie przyspieszenia. Na szczęście lajtowo położył się, bez jakiegoś uderzenia (jechał bez kasku !!!). Pośmiałem się trochę z nieszczęścia kolegi ;), co zemściło się na mnie chwilę później... Próbując ominąć kałużę zatrzymałem się przed nią przerzuciłem kierownicę w prawo i wleciałem wprost na ścięte drzewo :). Mój rower dziwnie się zachował, hehe i się wywaliłem :D. Całe zdarzenie obserwował Jacek, który prawie to udokumentował swoim aparatem :). Ogólnie było śmiesznie. Dalej gdzieś w piaskach glebę zaliczył Jacek, żeby było do kompletu. Tylko bloom taki jakiś odosobniony nie wywrócił się, bez sensu :P. Więcej z nami nie pojedzie ;).
Ja od ekipy odłączyłem się w Tucznie :). Bloom i Klosiu, na obiad czekałem jeszcze godzinę :D. Przez to zimno byłem bardziej głodny niż zwykle :)
Ogólnie to wycieczka świetna i po raz kolejny to napiszę, że aż żal dupę ściska, że zima zbliża się wielkimi krokami, ciemno robi się o 17, ubierać się trzeba na rower jak Eskimos i w ogóle do dupy. Mam nadzieję, że wiosna przyjdzie szybko i znowu będzie fajnie.
Zrobiłem kilka fotek i nawet jeden suchy filmik.
Muszę zrobić upload na serwer,m jak to zrobię to się tu pojawią.
Pozdrawiam Panowie, mam nadzieję, że wkrótce jakaś nocna wyprawa... :)
Fotki:
Przejażdżka po okolicznych wioskach ;) nananana hehehe
-
DST
76.00km
-
Teren
70.00km
-
Czas
03:24
-
VAVG
22.35km/h
-
VMAX
44.90km/h
-
Temperatura
9.0°C
-
HRmax
164( 84%)
-
HRavg
136( 70%)
-
Kalorie 2043kcal
-
Podjazdy
464m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zrobiłem sobie dzisiaj mały wypad po wiejskich ścieżkach. W sobotę cały dzień siedziałem w domu jak taki baran i aż mnie od tego głowa rozbolała :).
Dość mocno dzisiaj wiało na trasie i temperatura też nie rozpieszczała, ale przynajmniej było słonecznie. Zaliczyłem sobie kawałek trasy bikemaraton'u Poznań i jeszcze kilka innych ciekawych ścieżek, głównie polnych.
Rozjazd :)
-
DST
42.00km
-
Czas
01:24
-
VAVG
30.00km/h
-
VMAX
47.00km/h
-
Temperatura
16.0°C
-
HRmax
169( 87%)
-
HRavg
146( 75%)
-
Kalorie 938kcal
-
Podjazdy
117m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobotni wypad do lasu
-
DST
108.00km
-
Teren
75.00km
-
Czas
04:24
-
VAVG
24.55km/h
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do pracy
-
DST
53.00km
-
Teren
10.00km
-
Czas
02:15
-
VAVG
23.56km/h
-
HRmax
160( 82%)
-
HRavg
132( 68%)
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Już ostatnie dni na jazdę rowerem, na szczęście jeszcze nie pada. Za chwilę przesunięcie godziny i będzie chujnia, trzeba resztki wykorzystać :)
Bike Maraton - Karpacz "Świat się pomylił" ;>
-
DST
77.00km
-
Teren
60.00km
-
Czas
04:22
-
VAVG
17.63km/h
-
VMAX
73.19km/h
-
Temperatura
12.0°C
-
HRmax
173( 89%)
-
HRavg
156( 80%)
-
Kalorie 3230kcal
-
Podjazdy
2100m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do Karpacza przyjechałem z kuzynem w sobotę, dołączając do Marca'a i JPbike'a. Nocleg w Willi Jaśmin :D, bla bla bla bla....
Ogólnie to nie wiedziałem jak się czuję, niby dobrze, ale nie do końca, niby źle, ale tez nie do końca :). Już po Istebnie mówiłem, że w Karpaczu chcę się zmieścić gdzieś w połowie stawki w OPEN, bo wiedziałem, że na M2 nie mam co liczyć, jest cholernie duża konkurencja. Oczywiście zdecydowałem się na dystans GIGA, bo zawsze będę jeździł GIGA !!! ;). Wystartowałem z 3 sektora dokładnie tak jak Klosiu, który dzień wcześniej był na maratonie w Świeradowie. Powiem szczerze, że trochę twardo, ja chyba nie miałbym na tyle silnej psychiki, aby jechać 2 maratony pod rząd. Rozgrzewka to 5 km pod górę obok Świątyni Wang, dziwne, ale pod górkę szedłem jak żyleta. Postanowiłem, że tym razem nie pojadę tak jak w Istebnie, czyli wysoka kadencja, kosztem mniejszej prędkości. Praktycznie 90% trasy przejechałem na środkowej tarczy z przodu. Ciąłem naprawdę grubo, jak "taki kujot, hiena taka" :D. Na zjazdach czułem się naprawdę dobrze, wyprzedzając wszystkich. Na ok. 7 km gleba :D. Jakiś megowiec (prawdopodobnie) zahamował na dziecinnie banalnym zjeździe, na którym było dużo błota i kamieni, a ja sądząc, że to pewnie jakiś pro nawet nie pomyślałem, że zrobi coś takiego. Wleciałem moim kołem na jego koło i wywróciłem się na bok, w błoto, rozcinając sobie delikatnie nogę... Gość krzyczy "sorry", ja się podnoszę, sprawdzam rower, wskakuje na niego i śmigam dalej, bo szkoda czasu. Później dalej zjazdy, podjazdy, jadę wszystko, nigdzie nie schodzę z roweru, powtarzam to samo co w Istebnie, ale szybciej. Każdy trudny podjazd zaliczam, gdy większość ludzi prowadzi rower. Cieszę się z tego, bo widzę, że moja forma się zdecydowanie polepszyła. Po jakimś czasie dochodzę gościa z numerem 311, który okazuje się Rodmanem :D, rozmawiam z nim chwilę, ale niedługo, ponieważ on pod górę ciągnie dużo lepiej niż ja :). Dzień wcześniej też był w Świeradowie, więc gratuluję i podziwiam kondycję. Na jakimś zjeździe później jeszcze go wyprzedzam, ale ogólnie dojeżdża do mety 3 minuty szybciej niż ja :). Za mostem fajny zjazd, na którym śmigam ponad 73 :), ale więcej opony mi nie pozwalają. Na ok. 50 km, pod koniec II pętli pojawiają się skurcze! Nie mogę stać na pedałach, jak to robię to niestety pojawia się niebezpieczeństwo, że zaraz mnie złapie. To jest właśnie cena szybszej jazdy w górach. Musiałem cały czas siedzieć na siodle i przez to niestety trochę spadła mi średnia, ponieważ zacząłem używać tarczy nr 1 :) Ostatni podjazd masakra, jadę jak żółw i zaczynają mnie doganiać jacyś GIGOWCY. Mówię sobie, "no i w pizdu i wylądował, i cały misterny plan też w pizdu", do tego doszedł ból pleców no i skończyła się szybka jazda. Nagle dojeżdżam do tabliczki 10 km do METY :D. Dostaję kopa i zaczynam gnać do przodu jak dziki, ale po 3 km nagle czuję, że znowu nadchodzi skurcz, pojawia się górka więc zeskakuję z roweru i biegnę pod tą górę jakieś 12 km/h :) Miałem dużo siły jeszcze, więc stwierdziłem, że praca innych mięśni pomoże. No i pomogła. Na kolejne kilka kilometrów to pomogło. Po chwili widzę cudowną tabliczkę META 5 km :) Cieszę się i patrzę na średnią, a tam 17.70 km/h :D. Myślę sobie, "ale ze mnie hardkorowiec !!! Albo mam dobrą formę, albo ten maraton jest naprawdę łatwy" (pewnie obie rzeczy) :)) W każdym bądź razie przed metą dochodzę kolesia, który wyciął mnie przez moje skurcze. Już miałem go, już tak mało brakowało, ale ostatni podjazd był dość mocny i skurcz znowu chciał mnie chwycić, więc znowu zszedłem z roweru i biegłem za gościem. Podciągnąłem sobie nogawki do samej góry i to spowodowało, że skurcz nie nadchodził tak łatwo. Później już tylko wjechałem na metę i cieszyłem się, że mam niezły czas.
Zobaczyłem tablice z wynikami i okazało się, że jestem tylko 10 minut za twardzielem Jackiem. Pomyślałem - "it's fucking unbelievable".
Jestem naprawdę zadowolony z tego wyścigu, już teraz mam jakieś doświadczenie w górach i wiem mniej więcej na ile mnie stać, w przyszłym roku mam zamiar na poważnie się w to wkręcić ;). Żałuję tylko, że to ostatni maraton w tym sezonie :(, trzeba teraz zrobić wszystko aby utrzymać formę do następnego.
Czas: 4:22:33
Miejsce OPEN: 32/82
Miejsce M2: 15/22 ;)
Tuczno - Poznań Bułgarska (Bilety na czwartkowy mecz)
-
DST
60.38km
-
Teren
25.00km
-
Czas
02:56
-
VAVG
20.58km/h
-
VMAX
48.29km/h
-
Temperatura
20.0°C
-
HRmax
157( 81%)
-
HRavg
119( 61%)
-
Kalorie 1319kcal
-
Podjazdy
218m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Po wczorajszym maratonie chciałem trochę się przejechać. Kuzyn chciał kupić bilety na czwartkowy mecz Lecha, ale niestety kolejka była tak ogromna (znowu), że odpuściliśmy i wróciliśmy.
Ogólnie jechało mi się bardzo dobrze, słońce nie świeciło, a było 20 st. C. Generalnie spokojnie w krótkich spodenkach i rękawku :) Puls jakoś słabo szedł do góry, to pewnie skutki zmęczenia po wczorajszym maratonie :)
Maraton Istebna - "...ale mówie ci to jest ból taki jakby ci ktoś kijem zajechał." :>
-
DST
79.39km
-
Teren
70.00km
-
Czas
06:21
-
VAVG
12.50km/h
-
VMAX
71.30km/h
-
Temperatura
19.0°C
-
HRmax
177( 91%)
-
HRavg
151( 78%)
-
Kalorie 4291kcal
-
Podjazdy
2661m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do Istebny wyjechalismy z Poznania razem z Jackiem chwilę po 13, na miejscu byliśmy ok. 20. Niestety trafiliśmy na mega korki we Wrocławiu nie mówiąc już o drodze przed Wrocławiem, na której wiecznie są remonty (ale to bardzo dobrze). Rowery były na dachu więc też za szybko nie można było jechać.
Nocleg mieliśmy w Wiśle, ale najpierw pojechaliśmy do Istebny do biura zawodów po mój numer startowy, ponieważ gdzieś zgubiłem :(. Wracając, wpadliśmy do sklepu i kupiliśmy jakieś picie i jedzenie. W domu ugotowaliśmy makaron i naprawdę konkretnie się najedliśmy, po czym poszliśmy spać ;).
Budzik nastawiłem na 7 rano i gdy zadzwonił byłem jeszcze zmęczony. Jacek też nie wyglądał na super wyspanego :). Wstaliśmy kilka minut po 7 i zaczęliśmy się szykować. Musieliśmy spakować wszystkie rzeczy do auta, ponieważ już nie wracaliśmy do domu. Zjedliśmy śniadanie (płatki corn flakes z mlekiem) i ruszyliśmy na stadion w Istebnie. Od rana już było 15 st. C więc można było śmiało ubrać krótki rękawek. Na miejscu spotkaliśmy Adama, który po kontuzji barku na maratonie w Krakowie nie startował w zawodach, lecz został fotografem. Gdzieś na zjazdach siedział przyczajony i pstrykał fotki :)
Przed startem nie zabrakło oczywiście Klosia :) Po ostatnim maratonie w Głuszycy wypadliśmy tak "super", że oboje startowaliśmy z tego samego sektora (ostatniego :)). Pogadaliśmy chwilę przed samym startem, gdy nagle zostają 4 minuty do 10, a mi się przypomina, że nie odbiłem numeru startowego tym śmiesznym skanerem. Panika, przeskakuje przez metalowe płotki, Klosiu podaje mi rower i biegnę przepychając się miedzy wszystkimi w kolejce, rower do góry i skan. Ufff, udało się, cała operacja zajęła minutę :). Pozostaje 30 sekund do startu, patrze na pulsometr a tam 130 :).
W końcu ruszamy. Pierwsze kilka kilometrów cały czas asfalt delikatnie pod górkę. Pomyślałem, że rewelacja, przynajmniej się rozgrzeje i... się rozgrzałem. Ok. 15 minut trwała jazda w peletonie i po tym już czułem się dobrze. Pierwsze podjazdy dosyć strome, ale twardo idę. Dogoniłem Jacka, który startował z 3 sektora i jakiś czas jechaliśmy razem, później wiadomo... odstawił mnie aż miło :). Powiedziałem sobie, że tym razem podjadę pod każdą górkę, na którą fizycznie będzie możliwość podjechania, a to, że czułem się naprawdę dobrze tylko mi w tym pomagało. Ciągnąłem twardo pod każdy podjazd, czasami psycha siadała, ale mówię "nie, nie odpuszczę". Wreszcie moim oczom ukazuje się pierwszy super fajny zjazd :D, dużo kamienie, na środku woda z jakiegoś strumyczka, więc puszczam manetki i zjeżdżam z prędkością prawie 60 km/h wyprzedzając 4 osoby, które są przerażone. Sam przez chwilę byłem przerażony, ale po 2 s. mi przeszło, ponieważ zjadzy były tak świetne, że na mojej twarzy był tylko uśmiech. Jeszcze kilka podjazdów i zjazdów, w końcu kolejny szybko zjazd i bufet... chyba jakoś 20 km. Podjeżdżam szybko, biorę banana, izotonik mam, ruszam ponownie, ale coś rower jest dziwnie niestabilny, patrze na przednie koło a tam laczek. Mówię sobie "kurw.. kurw.., kurw.., dlaczego znowu ja, jeb..e opony". Spokojnie schodzę z rowera, wyciągam dętkę z plecaka i zaczynam ją zmieniać rzucając kurwami pod nosem. Wszyscy, których tak ładnie powyprzedzałem, teraz łykają mnie bezlitośnie. Zdjąłem oponę, koło miałem całe w błocie, zdając sobie sprawę, że zaraz złapie kolejnego laczka, jeśli syf naleci do środka i naleciał, ale drugiego laczka nie złapałem :). Obadałem oponę czy nie ma żadnego kolca i stwierdziłem, że wszystko ok, to widocznie był kamień. Pompka dość krótka, jedyne 130 ruchów wystarczy, aby koło było dobrze napompowane :) Założyłem koło i start, trochę schłodzony potrzebuję kilku minut, aby ponownie wejść na wysokie obroty. 20 minut później zaczynam doganiać tych, którzy wykorzystali moje nieszczęście :). W końcu po wdrapaniu się gdzieś bardzo wysoko, nie mam pojęcia gdzie to było, ale licznik pokazuje 31-szy km. zjazd mega super fajny, na którym uzyskuje 71.30 km/h :) Wyprzedzam na nim dwóch kolesi, którzy też cisną całkiem nieźle. Pojawiają się chopki, na których lecę w powietrzu kilka metrów, sam próbuję wybić się ciałem, aby lecieć jak najdalej i naprawdę się to udaje, czuję się przy tym bardzo pewnie. Za zjazdem ostro w lewo, niestety ze względu na prędkość ok.70 km/h przeoczyłem strzałki. Musiałem zawrócić, przez co dogoniło mnie tych dwóch panów.
Na ok. 45 kilometrze zaczyna się problem z moimi plecami, naprawdę zaczynają mnie napie....ać (i to wcale nie "za dużo wódy" :D). Cały czas mam energię do pedałowania, nogi spokojnie dają radę, ale na rowerze muszę siedzieć jak jakiś niedzielny rowerzysta, tzn. pozycja jak na rowerze trekingowym z takim dużym amortyzowanym siodełkiem :). Więc właśnie tak zaczynam podjeżdżać wszystkie asfaltowe górki, wyglądam jak idiota, ale nie mam wyboru, inaczej umrę..., później jeszcze zatrzymałem się na kilka minut i usiadłem na trawie mając nadzieję, że plecy trochę odpoczną. I tak się stało, przez kilka minut nie bolały, lecz później ból wracał i znowu czułem straszny dyskomfort.
Kilka kilometrów przed metą podjazd, na którym trzeba było pokonać ok. 300m przewyższeń za jednym razem, gdzie nachylenie terenu to min. 17%. Było co pedałować, ale ani razu z roweru nie zszedłem. Inni mogli, to dlaczego nie ja?
Później kolejny na maxa ostry zjazd, na którym poczułem nieprzyjemny swąd spalonych klocków :D. Śmierdziało naprawdę konkretnie.
Dystans miał wynieść 72 km, co oczywiście okazało się bzdurą. Ja patrząc na licznik, który wskazuje 70 km nie byłem świadomy, że nie zostały 2 km, ale 10. Pedałowałem dość szybko pod górkę, ale meta była jeszcze daleko. Na szczęście ostatnie kilka kilometrów to zjazd, który poprawił mi humor i pozwolił dojść jeszcze kilku tych, którzy łyknęli mnie w momencie gdy regenerowałem plecy :).
Czasu jakiegoś super nie wykręciłem, bo powiem szczerze, że zakładałem max 6 godzin. Góral ze mnie kiepski, a w Wielkopolsce nie ma gdzie ćwiczyć. Na szczęście za tydzień jest jeszcze Karpacz, którego trasa też ma sporo przewyższeń.
M2 - 41/46 :)
Open - 106/154
Czas: 6:20:07
Tuczno - Września, Września - Tuczno
-
DST
88.15km
-
Czas
03:50
-
VAVG
23.00km/h
-
VMAX
36.00km/h
-
HRmax
144( 74%)
-
HRavg
126( 65%)
-
Kalorie 1999kcal
-
Podjazdy
234m
-
Sprzęt Giant XTC 0 DE 2010
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wycieczka z Tuczna do Wrześni i z powrotem.
Postanowiłem, że po wczorajszym maratonie, który wypadł kiepsko przejadę się trochę po asfalcie. Jechało się trudno, ponieważ na maxa wiał wiatr i to prosto w twarz niestety. Prędkość czasami poniżej 20km/h :) Niestety trasa przez Pobiedziska i Czerniejewo jest dosyć otwarta i otoczona polami. Ogólnie mówiąc było by nudno, gdybym po raz czwarty w ostatnich dwóch daniach nie złapał LAKA !!! 3 km przed Wrześnią mimo, że cały czas jechałem asfaltem to kolec znalazł się w mojej oponie, nie wiem jakim prawem. Jakieś fatum wisi nade mną. Chyba czas zainwestować w jakieś dobre opony, bo to już przesada.